Świeżo po spędzeniu ubiegłego tygodnia na kolejnym muzycznym maratonie, Off Festival w Katowicach, niepodobna powrócić w pełni do codzienności. Praca, dom, znajomi, życie się kręci. Ale nic nie będzie już takie samo. Pamięć bywa przekleństwem, pamięć jest cudowną szafą, którą otwierasz, żeby ponownie przeżyć coś wspaniałego. Moja szafa z napisem Off Festival jeszcze się ani razu nie zamknęła. A szuflada z napisem Bear In Heaven już zaczyna się chybotać od częstego otwierania. Bo i też za każdym razem wyskakuje z niej coś nowego. Niby już było setki razy, ale jednak jakby jeszcze nie było. Z każdego utworu z obu płyt zespołu wylewa się zawartość, bo jak tu pomieścić chlubne nawiązania plus własne pomysły i jakieś intrygujące dodatki zebrane po drodze. Offensywny namiot ze średniej jakości nagłośnieniem nie pomógł ukazać połowy dokonań Bear In Heaven. Sprawił jednak, że ziarno fascynacji zostało zasiane. Słuchając wciąż pierwszego albumu, Red Bloom of the Boom z 2007 roku, marzę o ich koncercie w klubie. W tej Floydowej i shoegazingowej przestrzeni mieszczą się Radioheadowe rozterki, mroczna przebojowość Depeche Mode, romantyzm Duran Duran, gotycki chłód Joy Division. I pewnie jeszcze drugie tyle nieznanych mi (jeszcze) zespołów. Świetnie odrobiona lekcja muzycznej historii, która zaowocowała nową jakością. Rewolucji nie ma (i pewnie już nigdy nie będzie), jest za to nowa porcja tego rodzaju muzyki, która wywołuje całą paletę uczuć i emocji, smaków i kolorów.
poniedziałek, 16 sierpnia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz